215.54 km

Krótki długi weekend (sic!) już przeleciał. Przetoczył się wraz z kołami rowerów, którymi penetrowaliśmy jurajskie szlaki. A więc był najpierw niesamowicie-okropnie-strasznie zatłoczony pociąg w kierunku Kielc, który mozolnie doczołgał się do małego przystanku Zarzecze, był spory ośrodek, były wioskowe sklepy czynne „świątek, piątek i niedziela”, było poszukiwanie jedzenia (w restauracji: „-przepraszam, gdzie jest jakieś menu?” „-a to Wy chcecie coś zjeść? Paaaaanie, najbliższy bar/restauracja z jedzeniem jest 7km w tamtą (wymach ręką) stronę!”), w końcu był kebab z ociekający sosem (dobrym!), był wrak Ikarusa w ogródku, było przemeblowywanie pokoju i długie „nastawianie wody”, był pokój orgii (:P).

Pierwsza poważna (co nie znaczy, że ta w poszukiwaniu jedzenia po przyjeździe była niepoważna) wiodła przez takie główne punkty: Domaniewice – ruiny zamku Smoleń (ciężko było się do niech dostać, choć to może przez moje filozofowanie?) – Ryczów – super zjazd drogą wojewódzką – Chechło (punkt widokowy nad Pustynią Błędowską – jest jeszcze trochę piasku!) – Klucze (szukanie knajpy – znów brak jedzenia w restauracji) – jakieś straszne góry – Rabsztyn (ruiny zamku + ukryta restauracja z dobrymi pierogami i sytymi racuchami) – powrót poprzez piaszczysty (brak jazdy) szlak przez Jaroszowiec i Bydlin (msza, która miała być niedzielna, ale nie była).  Wieczorkiem tradycyjne piwko i szybko spać.

Dzień drugi to wyprawa do Ojcowskiego Parku Narodowego i pod zamek w Pieskowej Skale. Trasa długa i bez wspomagaczy (brak możliwości podjechania gdzieś np. pociągiem).  Na „dzień dobry” pogonił nas wściekły pies, później było bardzo pod górkę. Ale im dalej tym spokojniej się jechało. W końcu zaczęły się fotostopy, więc kilometry wolno leciały. Nakierowaliśmy inna zagubioną parę na rowerach (bez mapy!) i koniec konców zajechaliśmy do Pieskowej Skały. Później jazda wzdłuż całego Parku Narodowego. Piękne widoki, dobra droga, umiarkowany ruch, piękna pogoda. Bardzo, bardzo ładnie tam było, prawda? Póżniej mozolna wspinaczka w kierunku miejscowości Skała, tam nagroda w postaci lodów. Powrót „na około”, po to aby był z dala od głównych, ruchliwych tras. Zmęczenie dawało się już we znaki, ale jechało się przyjemnie i troszkę miejscowości „z dala od głównej drogi” obejrzeliśmy. wieczorkiem to co zwykle i sen przyszedł szybko.

Poniedziałek. Dzień wyjazdu. Okazało się, że od popołudnia poprzedniego dnia w ośrodku byliśmy tylko my (gospodarze mieszkali w domu obok). Troszkę się zdziwiliśmy, że przed 10 „padła” ciepła woda i prąd. A już bardzo zdziwiliśmy się, gdy okazało się, że wszystkie drzwi do ośrodka są pozamykane na klucze i nie mamy jak wyjść. Skok przez okno i telefon do właścicielki rozwiązał problem. Później już tylko była jazd do Wolbromia, pizzostop i czekanie na pociąg powrotny do Katowic. Niesamowite jak te ponad 200km na siodełku szybko minęło, mimo, że czasem się już dośc jazdy miało. Widoków w głowie jeszcze siedzi cała masa, ładny ten nasz kraj. Dobrze, że „manualny GPS” (mapa i ja) się sprrawdził i nigdzie nie pobłądziliśmy, dobrze, że zapasowe dętki i narzedzia niespecjalnie się przydały, szkoda, że na LHS nic nie jechało konkretnego. A do Ojcowa kiedyś wrócimy na dłużej, prawda Słońce?

Aha, zdjęcia… Tu nie ma i nie będzie żadnych. Bedą się pojawiać po jednym w galerii (link na górze strony). Może Sheep jeszcze coś dopisze ze swoich wrażeń… ;-)

2 komentarze do “215.54 km”

  1. Z tym pokojem orgii to trochę przesadziłeś :P Co sobie teraz ludzie pomyślą?! :P Kto się domyśli, że chodzi o pomieszczenie gdzie można pooglądać telewizję lub zrobić sobie co nieco do jedzenia ;-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *