Tyle koncertów, tyle planów. I to niecierpliwe oczekiwanie. Miał być Hey, miała być Coma. Dwa razy była szansa na Lipali. I co? (prawie) Psinco!
I tylko dwa jaśniejsze punkty były:
– koncert na dziedzińcu UW. Voo Voo oraz sam Waglewski z Maleńczukiem. Klimat dużo gorszy niż na śląskich koncertach juwenaliowych, bo i scena malutka i miejsca pod nią niewiele. A poza tym dość szybko, z koncertu uciekliśmy z Sheep. Chyba jej się nie do końca podobało… :>
– Tymon oraz Lao Che w katowickiej Ligocie. Tu było super. Mimo lejącego się z nieba deszczu (piwo się rozwadniało :P), mimo błota (Adam, czemu masz ubłocony parasol?), mimo późnej pory. I koncert dość ciekawy (choć Lao Che nieco mnie rozczarowało, za to Tymon zaskoczył na +) i późniejsza droga powrotna. I późne nocne Polaków rozmowy. W końcu po 3 było się w domu…
Koncert dla nas (spóźniliśmy się) zaczął sie tak: tymon (klik). Żenujące? Cóż, czasem trzeba się zresetować.