Pewne jesienne przedpołudnie. Ładna pogoda. Pewna trasa tramwajowa na Śląsku, a na niej klasyczna czerwona stopiątka (solo rzecz jasna). Jedzie sobie jak zwykle. Tu się trochę poślizga, tam lekko „ucieka” z przystanku położonego na spadku. Standard. Po drodze jedna z wielu „priorytetowych” sygnalizacji świetlnych (czyt. wykryje tramwaj jak podejdziesz pod sam sygnalizator i się zatrzymasz, a potem czeka Cię ~120s oczekiwania na zezwolenie na jazdę). Swoje odstaliśmy, pionowa kreska się zaświeciła, a z kabiny… A z kabiny słychać odgłos jakby ktoś pompował coś nożną pompką zakończony soczystym „no żesz ja pierd@#$e!” Motorowy wciska pedał jazdy, a reakcji brak. No tak, będzie spacerek. Ale nie. Kierujący pojawia się w przedziale pasażerskim, widząc zaciekawione oczy pasażerów („to nie pojedziemy dalej?”) rzuca dość głośno: „Boże, co za hebel”. Otwiera szafkę, kilka sekund czyni coś co kol. Meteor51 opisałby jako „gmerugmeru-kneflukneflu-wajchuwajchu” i wraca do kabiny. Brak efektu. No wiec wraca do szafki. Tym razem wyrywa z okolicy bezpieczników jakiś drut i wyrzuca go za okno z sykiem pod nosem („co za poj@#by!”). Pewnie coś zmostkowane było. Wagon ożył, chęć do jazdy wróciła… aż do następnego przystanku, i następnych też (ruszenie z każdego trwaaaało). No i dodatkowy bonus – drzwi otwierały się i zamykały samoczynnie – na przykład w połowie wymiany pasażerskiej, dzięki czemu Bogu ducha winny prowadzący nasłuchał się o sobie i swojej matce :-/.
Ja wiem, że nie było dymu, ani tym bardziej ognia. Że wagon mimo wszystko hamował. Ale pewne wozy kulające się codziennie po naszych torach powinny być już dawno dostępne w sklepach w formie żyletek. Zgroza.
P.S. Ostatnio w pewnym Citadisie zastanawiałem się wraz z motorniczym czemu nie działa „piszczałka” nad pierwszymi drzwiami. „Pewnie odpięta, zaraz wepniemy z powrotem i będzie” usłyszałem. I jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że wszystkie kable potrzebne do funkcjonowania tego małego urządzenia zostały wycięte i wywalone :/